Niedawno niespodziewanie zachorowałam. Jak w najczarniejszych scenariuszach nic nie zwiastowało katastrofy. Pewnej soboty obudził mnie ogromny ból. Zaraz potem okazało się, że jestem na wpół sparaliżowana i nie jestem w stanie doczołgać się do telefonu. Zdarzyło się to dzień po powrocie z kursu medytacyjnego. Dlatego dużo łatwiej przychodziło mi wtedy zdanie: „Zachorowało moje ciało”, bo mimo kolejnych tygodni fizycznego cierpienia, wewnętrznie kwitłam, utrzymując stan umysłu z kursu. Organizm się sypał, a stan ducha pozostawał niezachwiany. „Jeszcze wczoraj stałam na głowie, a dziś nie jestem w stanie utrzymać szklanki z wodą” – konstatowałam. „Trudno, jestem joginką. Tak jak mnie uczono, muszę się tym zadziwić i zaakceptować. Ciekawe dokąd mnie to zaprowadzi?” – pielęgnowałam entuzjazm, tak potrzebny do zdrowienia. 

Brzmi jak amerykańskie afirmacyjne bzdury? Nie dowierzacie? Nie jesteście sami. Każdemu znajomemu, który odważył się do mnie zadzwonić, miałam do przekazania ważną radę: jedyną w życiu inwestycją, jaką musisz czym prędzej poczynić, to inwestycja w samego siebie. Buduj zawczasu swoją wewnętrzną moc, tak jak codziennie dbasz o kondycję ciała czy zdrowia. Jak? Cierpliwie i z czułością. Po prostu zostań wreszcie swoim najlepszym przyjacielem. Razem uniesiecie wszystko. Oczywiście mam świadomość psychofizycznej natury człowieka i wiem, że nie choruje jedynie „ciało”,  a według licznych teorii choroba rodzi się najpierw na gruncie „psyche” i jest odpowiedzią na wewnętrzne konflikty i emocje. Nie umiałam jednak wskazać żadnych psychicznych źródeł tego, co mnie spotkało. Stres, blokady energetyczne, chowane urazy czy krzywdzące mnie wzorce zachowania przerabiałam przez wiele lat i od dłuższego czasu czułam się od nich wolna. Dawno przestałam pędzić, być jeszcze lepszą wersją siebie i ofiarą „kapitalistycznej bulimii”. Uważałam, że od dawna żyję zdrowo, zachowuję higienę umysłu i ducha. Ale czy to „dawno” było wystarczająco dawno? Okazało się, że ciało ma pamięć jak słoń. 

Jak mówi chińskie powiedzenie, chorobę musisz leczyć tak długo, jak długo na nią pracowałeś. Nasz organizm wstrząsy gromadzi latami, poczynając od aktu narodzin, którego charakter i okoliczności warunkują naszą późniejszą kondycję i mogą być źródłem wielu przypadłości w dorosłym życiu – uczą tego liczne metody medycyny niekonwencjonalnej, między innymi pomagająca coraz większej liczbie Polaków osteopatia. Dlatego ciała nie da się tak szybko oczyścić i przebudować, jak często udaje się z psychiką i świadomością. I choć jako joginka sumiennie pracowałam nie tylko nad umysłem i świadomością, ale też własnym ciałem, wyraźnie poczułam, że – jak chce coraz bardziej popularna koncepcja totalnej biologii – choroba nie jest zrzuconą na mnie przez los niesprawiedliwością czy katastrofą, lecz prezentem od mózgu, który próbuje mnie ochraniać i coś komunikuje. Choroba jest fazą zdrowienia, „nie jest błędem, ale przystosowaniem”, jak twierdzi Claude Sabbah, lekarz medycyny i twórca tzw. totalnej biologii. 

Ponieważ już wcześniej uczyłam się akceptować to, co mnie spotyka, teraz potrafiłam zaakceptowałam też swój ogromny ból. Pozwoliłam mu zostać moim sprzymierzeńcem i nauczycielem, wsłuchałam się w niego. Gdy byłam już w stanie, odstawiłam leki go uśmierzające. Mimo dyskomfortu zyskałam świadomość ciała, która celnie prowadziła mnie przez labirynt niemocy lub niekompetencji, z jakimi zderzałam się w placówkach służby zdrowia. Siłę czerpałam nie tylko z praktyki jogi i medytacji, ale też ze słabości. Choroba jest momentem, w którym puszczasz wszystko i masz prawo poczuć bezsilność, na którą na co dzień nie pozwala dominujący w naszej kulturze kult sukcesu i siły. Choć wydawało mi się, że przerobiłam już tak wiele, okazało się, że zostało we mnie jeszcze wiele łez, które wreszcie znalazły ujście pod wpływem fizycznego bólu. Pozwolenie sobie na słabości, błędy czy płacz nie tylko oczyszcza, ale też rodzi głęboką więź ze sobą samym.

Ręce, które leczą

Być blisko siebie to być blisko także fizycznie. Dziś pozwalamy urządzeniom całkowicie za siebie myśleć. Zamiast spojrzeć w niebo sprawdzamy w telefonie czy spadnie deszcz. Miejskie kobiety mniej słuchają własnego ciała w oczekiwaniu na miesiączkę i zerkają w apkę, co miesiąc tak samo się dziwiąc, skąd nagle ten zły nastrój. Nasze ciała przekazujemy trenerom, masażystom, kosmetyczkom, chirurgom. I choć zajmujemy się nim skrupulatniej niż kiedykolwiek w historii człowieka, to jak nigdy dotąd straciliśmy z nim łączność. Ciało do nas mówi, choć oduczyliśmy się go słuchać. Niemal zawsze alarmuje o swoich potrzebach, ale też zagrożeniach. Wie, czego nam trzeba, a co jest niepożądane, bez względu na to czy chodzi o składniki spożywcze czy rodzaj aktywności fizycznej. Ale kto by dziś słuchał własnego ciała, skoro jest tyle fajnych jutuberek, trenerek i unifikujących nas mód? Nie mamy dla ciała czułości i zaufania tylko ciągłe wymagania. Niech będzie lepiej zbudowane, młodsze mimo upływu lat, piękniejsze niż w naturze. Większość prostych zabiegów pielęgnacyjnych, które do niedawana wykonywaliśmy sami, przekazujemy osobom trzecim. A dotyk leczy. Także nasz własny.  Nasze dłonie potrafią uśmierzyć nawet silny ból. Nauka ma na to wytłumaczenie: wiąże się to z reprezentacją naszego ciała, jaka pojawia się wówczas w mózgu i pozwala lepiej ból lokalizować. Dotyk wpływa również na wydzielanie się oksytocyny, zwanej potocznie „hormonem miłości”, gdyż kojarzy się głównie z porodem i laktacją oraz związkiem emocjonalnym między matką a dzieckiem. Pojawia się także po akcie seksualnym i szczytowaniu. Rzadko jednak się mówi o tym, że oksytocyna wyzwala się także pod wpływem własnego dotyku czy automasażu i pomaga połączyć się z samym sobą.

Nasze Dłonie potrafią uśmierzyć nawet silny ból. Pomagają być bliżej samego siebie. Dotyk ma wpływ na wytwarzanie się oksytocyny, „hormonu miłości”.

Wewnętrzne ucho

Moja intuicja jest lepsza i szybsza niż internet. I wszędzie łapię zasięg. Bardzo na niej polegam. Im więcej medytuję, im bliżej siebie jestem i znajduję czas na bycie w ciszy, daleko od informacyjnego chaosu i opinii innych, tym wyraźniej słyszę mój wewnętrzny głos. Polegając na nim, nie muszę pytać kolejnych osób o radę, bo – zastanawiając się zdroworozsądkowo – dlaczego inni, choćby najlepsi przyjaciele czy coachowie, mieliby wiedzieć, co jest dla nas lepsze, bardziej niż my sami? Ale w czasie swojej choroby miałam też etap zagubienia. Szukając metody, która pozwoli mi szybciej wrócić do zdrowia i uniknąć rychłej operacji, zaczęłam testować cudowne środki, urządzenia, terapie i mnożyć kolejne wizyty u specjalistów, którzy mieli sprzeczne zdania. Nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęłam czuć się gorzej i tracić wiarę w siebie. W pewnym momencie poczułam się tak ogłupiała i zmęczona, że zrozumiałam iż jest to ślepa uliczka, a jedynym, co mnie faktycznie uleczy, jest cierpliwość, odpoczynek i wsłuchanie się w siebie, gdyż tam jest wiedza. Intuicja często jest źle rozumiana i traktowana z pobłażliwym uśmieszkiem jako niemierzalne zjawisko ze sfery ezoterycznej. Steve Jobs, żaden wróż tylko człowiek od komputerów i przedsiębiorca, wielokrotnie mówił, że intuicja jest potężniejsza niż intelekt i uczył, by za nią podążać. Znana jest wypowiedź Alberta Einsteina, że „jedyną cenną rzeczą jest intuicja”, a przeczucia pozwoliły mu na stworzenie teorii względności. Ale dlaczego potrzebuję tych wszystkich cytatów by przekonać do „szóstego zmysłu”? Ponieważ żyjemy w dobie dyktatury intelektu. Tylko odwołując się do autorytetów i racjonalnych argumentów jestem w stanie być wiarygodna. Włączenie do działań serca i intuicji przynosi pełne postrzeganie rzeczywistości i pozwala lepiej wykorzystać możliwości, w jakie wyposażyła nas natura. Inteligencja intuicyjna umożliwia nie tylko pełniejsze poznanie samego siebie, ale też lepsze dostosowanie się do innych i środowiska, a co za tym idzie pomyślność działań. Wystarczy zaobserwować dzieci. Niemal nigdy nie mają problemów z podejmowaniem decyzji. Wykorzystują intuicję w codziennym życiu, bo ich umysły są czystsze, a one wciąż bardziej połączone z naturą. To nie świadomość mieszka w ciele, tylko ciało w świadomości, co zresztą od dawna przekazywali jogini. To my stwarzamy rzeczywistość. Dlatego tak ważne jest wsłuchanie się w nasz wewnętrzny głos. Może mówić, jaką decyzję podjąć na życiowej ścieżce, a może po prostu podpowiadać, że powinniśmy jeść marchewkę, a unikać pomidorów. Podobnie jest z bólem, na który powinniśmy nastawić nasze wewnętrzne ucho. Reklamy środków przeciwbólowych są jednymi z częstszych i sięgamy po nie już przy najmniejszym dyskomforcie. A ból, i nie mowa tu o chronicznym problemie, ma nam coś do przekazania. To ostrzeżenie, w które wyposażyła nas natura. Może zapowiadać znacznie  większą katastrofę, więc należy go obserwować.

Przez chorobę do serca

Przykuta do łóżka pierwszy raz w praktyce, a nie teorii, doświadczyłam dobra płynącego z jogi. Jej praktyka, która na pierwszy rzut oka wzmacniała ciało, bardziej zbudowała moją wewnętrzną siłę i świadomość. W swej klasycznej definicji joga jest bowiem sztuką opanowania umysłu. Choroba niczego mi nie odebrała, choć każda choroba jest przeszkodą na ścieżce jogi. Ale przeszkody są po to by je pokonywać i zyskiwać nowe doświadczenie. Bycie joginem trwa przez całą dobę, nie tylko podczas praktyki asan na macie. Dalej mogłam medytować, miałam czas na jeszcze więcej medytacji, także dlatego, że nic innego nie byłam w stanie robić. Ból nie odebrał mi radości życia, za to wysłał na długi urlop do łóżka i kazał jeszcze bardziej zająć się sobą. Pozwolił zrozumieć, że mogę być jeszcze bliżej siebie i obdarzać się większą czułością i cierpliwością niż dotąd. Że mogę mocniej siebie kochać, a mniej od siebie wymagać. Dziś mówię: „przez chorobę do serca, do własnego serca”. Obolała i nieruchoma czułam wdzięczność wobec losu, że to najlepszy moment, w którym mogło mnie spotkać nieszczęście, bo byłam na nie przygotowana. Od tamtej pory zachęcam wszystkich, by zaczęli swój „wewnętrzny trening”. To nie musi być joga. Każdy znajdzie własny sposób do siebie, bo ilu ludzi tyle dróg. Ale jak mówią mędrcy, dróg tak naprawdę nie ma, a uświadomimy to sobie dopiero jak przejdziemy je wszystkie. Z szukaniem szczęścia i oświecenia jest jak z historią ze znanej opowieści Martina Bubera o rabinie, który szukał skarbu daleko w świecie, choć był on zakopany w jego własnym domu pod piecem. Jedyną odpowiedzią na wszystko jesteś bowiem ty sam.

7 kroków do siebie

1. Dotykaj z czułością własnego ciała. Ciało do nas mówi. Poświęć czas na głaskanie czy proste czynności pielęgnacyjne, które zwykle zlecasz specjalistom. Weź siebie samego w ramiona jak najbliższą osobę, którą przecież dla siebie jesteś i okaż sobie uczucia. 

2. Nie zgłuszaj bólu. Zanim zaczniesz łykać tabletki, wsłuchaj się w ból. Obserwuj nasilenie, częstotliwość i jego okoliczności. On alarmuje i chroni, a pigułki dezinformują organizm 
i utrudniają proces naprawczy. Czasem choroba to ostatni krzyk organizmu, który prosi o uwagę i odpoczynek.

3. Nie lekceważ intuicji. Nie musisz we wszystkim radzić się innych. To ty sam wiesz, co dla ciebie najlepsze. Drobnymi ćwiczeniami rozwijaj intuicję, inteligencję emocjonalną i zmysłową. 

4. Bądź ze sobą. Spędzaj więcej czasu samotnie, sam na sam z naturą. W bliskości z przyrodą wraca poczucie własnej integralności. Naucz się chwil alienacji bez internetu i ludzi, których potrzeby możesz mylić z własnymi.

5. Medytuj . Zrelaksuj się, sprowadź mózg do „tu i teraz”. Skup jedynie na powolnym oddechu. Tylko w stanie wewnętrznej ciszy dotrzesz do swojej prawdziwej istoty i wiedzy.

6. Pomagaj. Bycie blisko siebie nie rodzi egoizmu tylko empatię. Gdy czujesz się źle, tym bardziej pomagaj innym. Nic tak nie wzmocni twojej samoakceptacji i miłości do siebie 
i świata jak bezinteresowna pomoc potrzebującym. 

7. Afirmuj i akceptuj. Myśl i mów dobrze o sobie i otoczeniu. Narzekanie i krytykowanie zakorzenia w nas gorycz. Co rano spójrz w lustro i powiedz: „kocham cię”. Nawet jeśli wydaje się to trudne czy głupie, naucz się tego. Przecież gdy kochamy prawdziwie, wyznania są czymś całkowicie naturalnym.

wrzesień–październik 2018

Marta Sawicka-Danielak

Dziennikarka, krytyczka literacka, autorka książki „Święto trąbek”. Nauczycielka Sri Sri Jogi certyfikowana przez rząd Indii (QCI).